Dopiero co wsiedliśmy do nagrzanego jak piec auta. Upał jak sto pieronów. Albo i większy. Julek (ze 6-7 lat) marudzi na tylnym siedzeniu.
"Mamo, MAMO, mogę metalowy zapas do oka?"
"?!"
Patrzymy na siebie z mężem nie rozumiejąc, o co tym razem chodzi naszemu pierworodnemu.
"Co ty chcesz, właściwie?"
"No, metalowy zapas. Do oka." - powtarza powoli. Oczyma wyobraźni widzę, jak mówi do nas, tłumoków, dużymi literami. Nic to jednak nie pomaga. Ni w ząb nie pojmuję, o co mu chodzi.
"Strasznie mi zaschło w gardle!"
"Aaaa! Żelazny zapas! Teraz jesteśmy w domu" - wykrzykuję uradowana tym, że zdołałam rozszyfrować enigmatyczną prośbę mojego dziecka.
Otóż, chodziło mu o butelkę wody, którą wozimy w schowku. Butelka leży tam od czasu, gdy Julek zatarł sobie oko jakimś paprochem ze zjeżdżalni przy olkuskim McDonaldzie, a przyznał się dopiero do tego, gdy odjechaliśmy dobrych parę kilometrów, więc nie było sensu się wracać do tamtejszej toalety. Musiał wytrzymać do domu z przemyciem oka, resztę drogi przejechał z zamkniętymi powiekami, bo w ten sposób mniej go drażniło.
Następnego dnia kupiłam małą butelkę wody z dziubkiem, którą wpakowałam do schowka, uprzednio poinformowawszy wszystkich, że nie wolno jej ruszać pod groźbą utraty życia, chyba, że komuś wpadło coś akurat do oka, albo się skaleczył - żeby była świeża do przemycia.
A nazwałam ją "żelaznym zapasem".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz