sobota, 2 kwietnia 2011

Metalowy zapas do oka

Dopiero co wsiedliśmy do nagrzanego jak piec auta. Upał jak sto pieronów. Albo i większy. Julek (ze 6-7 lat) marudzi na tylnym siedzeniu.
   "Mamo, MAMO, mogę metalowy zapas do oka?"
   "?!"
   Patrzymy na siebie z mężem nie rozumiejąc, o co tym razem chodzi naszemu pierworodnemu.
   "Co ty chcesz, właściwie?"
   "No, metalowy zapas. Do oka." - powtarza powoli. Oczyma wyobraźni widzę, jak mówi do nas, tłumoków, dużymi literami. Nic to jednak nie pomaga. Ni w ząb nie pojmuję, o co mu chodzi.
   "Strasznie mi zaschło w gardle!"
   "Aaaa! Żelazny zapas! Teraz jesteśmy w domu" - wykrzykuję uradowana tym, że zdołałam rozszyfrować enigmatyczną prośbę mojego dziecka.
   Otóż, chodziło mu o butelkę wody, którą wozimy w schowku. Butelka leży tam od czasu, gdy Julek zatarł sobie oko jakimś paprochem ze zjeżdżalni przy olkuskim McDonaldzie, a przyznał się dopiero do tego, gdy odjechaliśmy dobrych parę kilometrów, więc nie było sensu się wracać do tamtejszej toalety. Musiał wytrzymać do domu z przemyciem oka, resztę drogi przejechał z zamkniętymi powiekami, bo w ten sposób mniej go drażniło.
   Następnego dnia kupiłam małą butelkę wody z dziubkiem, którą wpakowałam do schowka, uprzednio poinformowawszy wszystkich, że nie wolno jej ruszać pod groźbą utraty życia, chyba, że komuś wpadło coś akurat do oka, albo się skaleczył - żeby była świeża do przemycia.
   A nazwałam ją "żelaznym zapasem".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz